Królowa może być tylko jedna. I oto ona – Hagia Sophia. Niech to posłuży za wstęp.
Początki Świątyni Hagia Sophia
Po raz pierwszy objawiła nam się, gdy przemoczeni do ostatniej nitki próbowaliśmy odnaleźć się w zupełnie dla nas nowym Stambule i trafić do naszego hostelu. Wyrosła przed nami niczym zikkurat, wielka, jakby trochę żywa przez swą nieregularność, przez wyglądające jak narośla dobudówki, przypory, półkopuły i minarety, dostojna i milcząca. Chwilę później, gdy już rozwiesiliśmy przy kominku wszystkie przemoczone ciuchy z plecaka, pałaszując pyszne, cudownie proste i aromatyczne jedzenie, które zamówił nam gospodarz naszego hostelu i grając w szachy (bo na zewnątrz pruło żabami) patrzyliśmy na nią, jak skrzy się w deszczu, pięknie oświetlona, dominująca nad miastem jak święta góra. Kiedy przestało, poszliśmy się przywitać (mieszkaliśmy przecież tuż za rogiem), a następnego dnia z samego rana ustawiliśmy się karnie w kolejce po bilet. A potem był już tylko opad szczęki i długie godziny posłusznego dreptania wzdłuż wyłożonych marmurami ścian, żeby nie przegapić żadnej ze wspaniałości.
Historia tego niezwykłego cudu architektury, który od prawie półtora tysiąca lat wciąż zachwyca i wzbudza konsternację (jakim cudem to jeszcze stoi?), jest kwintesencją historii tego kawałka antycznego świata. Pierwsza świątynia pod wezwaniem Mądrości Bożej stanęła tu, w miejscu dawnej, pogańskiej świątyni Artemidy w 360 roku. Jej budowę rozpoczął w 326 roku cesarz Konstantyn Wielki. Była to klasyczna bazylika konstantyńska, kryta drewnianym stropem. Spłonęła w czasie zamieszek wywołanych wygnaniem patriarchy Konstantynopola Jana Chryzostoma i nic, nawet najdrobniejszy relikt z niej nie pozostał. Drugi kościół, wzniesiony przez cesarza Teodozjusza II w 415 roku też długo nie posłużył – został zniszczony i spalony w 532 roku, w czasie zamieszek Nika, co wpisało się niekoniecznie złotymi zgłoskami w podwaliny historii stadionowego chuligaństwa (przypominamy, że zamieszki wywołali fani zwaśnionych drużyn startujących w wyścigach rydwanów). Z drugiego kościoła pochodzi fryz przedstawiający dwanaście baranków (symbolizujących dwunastu apostołów), który dzisiaj możemy podziwiać przed wejściem do bazyliki, więcej się niestety nie zachowało.
Odbudowa świątyni
Jak na cesarza obdarzonego przydomkiem “Wielki”, Justynian zabrał się do odbudowy, a w zasadzie do wzniesienia kościoła na nowo, z odpowiednim rozmachem. Wymarzył sobie budowlę, której świat nie widział, która zachwyci wszystkich i będzie zachwycać po wieki wieków. I należy przyznać, że mu się udało. Do tego trudnego i niezwykłego dzieła zatrudnił dwóch “naukowców” – mechanikoi, czyli uczonych w nauce i matematyce późnego antyku. Byli to Antemiusz z Tralles (matematyk i fizyk) oraz Izydor Starszy z Miletu (geometra i mechanik). Mówi się, że obaj nie mieli wcześniej do czynienia z budownictwem i do zadania podeszli teoretycznie, tworząc model geometryczny, który zgodnie z ówczesnym stanem wiedzy, powinien ustać. Tak rozpoczęła się trwając pięć lat budowa, gigantyczne przedsięwzięcie logistyczne, wymagające ściągnięcia z całego ówczesnego świata tego, co najcenniejsze – zielonego marmuru z Tessalii, porfiru z Egiptu, czarnego kamienia z Bosforu, żółtego kamienia z Syrii, a także – nikogo to wtedy nie dziwiło, chociaż nas może szokować – antycznych kolumn ze świątyni Artemidy w Efezie. Świątynia została poświęcona z wielką pompą 27 grudnia 537 roku. Naprawdę musiała wtedy robić wrażenie – jej kopuła długo pozostała największą istniejącą kopułą na świecie, o średnicy 31 metrów (tak naprawdę jest ona odrobinę eliptyczna) i wysokości prawie 50 metrów. Dzieło cesarza, do którego w trakcie budowy kościoła przemawiać miał anioł boży udzielając wskazówek, zostało ukończone. Obliczenia Antemiusza i Izydora sprawdziły się, rzeczywistość zweryfikowała pozytywnie ówczesny stan wiedzy geometrycznej (i w sumie to wiele się on tamtej pory nie zmienił), kopuła trzymała się na gigantycznych acz filigranowych pendatywach, rozkładając swój ciężar na ściany, filary i kolumny.
Ale niestety geometria nie pomoże, gdy do gry wchodzi geologia. A konkretnie sejsmika. Kościół nie postał w spokoju przez dwadzieścia lat, gdy trzęsienia ziemi przyczyniły się do zawalenia wielkiej kopuły. Odbudował ją Izydor Młodszy, powiększając przy tym kopułę do wysokości 55,6 metrów. Kościół pokryto bezcennymi, skrzącymi się złotem mozaikami o charakterze geometrycznym i tak kościół szczęśliwie przetrwał do kolejnej dziejowej zawieruchy, czyli epoki ikonoklazmu (VIII/IX wiek), kiedy to z wyposażenia kościoła zniknęły wszystkie ikony i przedstawienia figuralne. Koniec epoki ikonoklazmu to kolejne katastrofy dla bazyliki – wielki pożar i trzęsienia ziemi. Zniszczenia, jakich doznał kościół dały jednak pretekst do udekorowania go na nowo, w duchu nowej ideologii. Wtedy to powstały majestatyczne mozaiki o charakterze figuralnym – Hodegetria w apsydzie, mozaika w tympanonie, mozaika w tympanonie południowym, mozaiki Ojców Kościoła. X wiek przyniósł kolejne trzęsienie ziemi i kolejne zawalenie kopuły, jednak szybko sobie z nim poradzono. Bazylika bogaciła się o kolejne mozaiki, których zwieńczeniem jest monumentalne Deesis w południowej galerii.
Z kolejnej katastrofy jednak Hagia Sophia się już nie podniosła. A wszystkiemu winni, oczywiście, katolicy. w 1204 roku zmanipulowani przez weneckiego dożę Dandola, krzyżowcy IV krucjaty, wygłodniali łupów i rzezi, wdarli się do cierpiącego już na pewne objawy uwiądu starczego bizantyjskiego Konstantynopola i urządzili sobie tam krwawe łowy. Hagia Sophia została splądrowana, wszystko, co wartościowe – złoto, kosztowności, ale i zgromadzone tu przez pokolenia cesarzy relikwie zostały rozkradzione i rozwleczone po Europie. Kronikarze donoszą, że do wyrywania wartościowych elementów wyposażenia ze ścian użyto mułów, a żeby dopełnić obraz upadku, rozzuchwaleni rycerze sprowadzili tu ladacznicę, która zasiadła na tronie patriarchy tańcząc i parodiując ortodoksyjną liturgię. Bazylikę uczyniono katolicką katedrą, ale łacinnicy najwidoczniej czuli, że są tu tylko na chwilę, bo zupełnie nie inwestowali w zdewastowany i zniszczony przez nich samych kościół. W 1261 roku Hagia Sophia wróciła w ręce Biznatyjczyków, ale w stanie urągającym jej godności. Mimo wysiłków cesarzy, nie udało się zachować bazyliki przed coraz to większym upadkiem. Ziemia trzęsła się dalej, a cesarzom coraz trudniej było utrzymać w dobrej kondycji nie tylko bazylikę, ale i kurczące się imperium. Mieli większe zmartwienia, niż pojawiające się w kopule rysy i pęknięcia.
I wreszcie – stało się. w 1453 padły nadwyrężone już przez Krzyżowców mury Teodozjusza. Do miasta wkroczyły wojska Mehmeda Zdobywcy, przypieczętowując to, co już się stało – cesarstwo przestało istnieć. Odszedł do lamusa ostatni relikt antycznego świata, który przetrwał średniowiecze, żeby umrzeć razem z nim. Nowy władca kazał uprzątnąć zdewastowany kościół i to właśnie tu udał się na pierwszą piątkową modlitwę po zdobyciu miasta. Wkrótce zaroiło się tu od nowych budowniczych pieczołowicie przekształcających cesarską bazylikę w sułtański meczet. Rysy i pęknięcia zostały załatane, a wszystkie mozaiki z wyjątkiem Matki Boskiej w apsydzie i serafinów w pendatywach, zostały pokryte tynkiem. Posadzka pokryta została dywanami, powstał też drewniany minaret. Dodano mimbar (podwyższenie dla imama czytającego w piątek Koran), mihrab (wnękę wskazującą kierunek Mekki). W XVI wieku za Hagię Sophię zabrał się Mimar Sinan, nadworny architekt kilku następujących po sobie sułtanów, dodając minarety, wzmacniając konstrukcję kopuły, żeby już nigdy się nie zawaliła. Budowla wywarła na architekcie takie wrażenie, że do końca życia był pod jej wpływem, starając się w swoich realizacjach powtórzyć efekt znany z tego miejsca. Z czasów sułtanów pochodzi również wydzielona w południowej nawie biblioteka, loża sułtańska, medaliony z pięknie kaligrafowanymi imionami Proroka i kalifów prawowiernych oraz olbrzymie świece po bokach mihrabu przywiezione przez Sulejmana Wspaniałego z kampanii węgierskiej. Zmieniało się też otoczenie kościoła, obrastając w dodatkowe budynki – mauzolea sułtanów (pierwsze powstało w danym baptysterium), medresa, fontanna do rytualnych ablucji. W XIX wieku meczet poddano gruntownemu remontowi. Zatrudniono do tego włoskich architektów, braci Fossati. W budynku połatano pęknięcia, rysy, ustabilizowano kolumny i ściany. Zdjęto tynki odsłaniając zachowane mozaiki, po czym… zatynkowano je z powrotem. W 1934 roku, po rewolucji Ataturka, Hagia Sophia została ustanowiona muzeum. Z posadzki zdjęto dywany, ze ścian tynk odsłaniając zachowane mozaiki i konserwując je. Od tamtej pory działa tutaj prężne muzeum, które codziennie odwiedzają tysiące zwiedzających. Wśród nich znaleźliśmy się też my.
Budowa Kościoła Mądrości Bożej
Kształt kościoła to ośmiokąt, z wpisanym weń kwadratem, z wpisanym w tenże kwadrat kołem. Wystarczy w naroża ośmiokąta wpisać półkola i podzielić go na nawy i będziemy mieć rzut Hagii Sophii. Do kościoła wchodzimy przez zachodni narteks, w którym zachowały się oryginalne drzwi. Olbrzymia hala nawy głównej robi niesamowite wrażenie. Wrażenie przestrzeni jest przytłaczające, kopuła wydaje się być tak wysoko, że stanowi coś na kształt złotego nieba (wrażenie potęgują zawieszone nisko żyrandole). Głosy odbijają się od ścian i wracają z echem. Wnętrze jest tak wielkie, że ma się wrażenie, że złotą apsydę z niesamowitym wizerunkiem Hodegetrii przesłania mgiełka. Trudno to wnętrze objąć na raz. Również fotograficznie – mimo, że wewnątrz nie jest wcale tak ciemno, zdjęcia wychodzą bure, nawet na podkręconych do oporu parametrach czasu i przesłony.
Pod mimbarem śpi w najlepsze przedstawiciel dumnego rodu Stambulskich Wszarzy nic sobie nie robiąc z tłumów turystów i oficerów ochrony spacerujących ze znudzonym wyrazem twarzy w tę i z powrotem powtarzając jak mantrę “No flash, no flash, please” (niestety trzeba to ludziom cały czas powtarzać, nawet w takich miejscach). Apsyda, z wydającym się filigranowym, widzianym stąd, wizerunkiem Hodegetrii, pięknie zamyka przestrzeń. Monumentalne ściany naw wydają się prawie nic nie ważyć, gdy patrzy się na nie z odległości, oparte na kilku zaledwie kolumnach o kapitelach zdobnych w monogram cesarza. Ściany zdobią marmury układane specjalną techniką – bloki marmuru rozcinano na pół i rozkładano jak książkę, co dawało ciekawe, symetryczne wzory. Nawy boczne wydają się ciasne, w porównaniu z wielką jak hala sportowa nawą główną. Spacerujemy w cieniu kolumn zwiedzając wystawione w nawie południowej arcydzieła arabskiej kaligrafii. W jakiś przedziwny sposób wydają się tutaj bardzo na miejscu.
Na emporę wchodzimy wąskim pasażem w grubości muru. Widok z góry jest jeszcze bardziej wspaniały, szczególnie gdy stanie się w oznaczonym zielonym marmurem miejscu, gdzie stał tron imperatora. Zachodnia empora – cesarska – dzisiaj świeci pustkami, ale widok stąd jest olśniewający. Z obu symetrycznych galerii ciekawsza jest ta południowa, gdzie za marmurowym przepierzeniem zwanym “Drzwiami nieba i piekła” odbywały się synody biskupów (w jakiś dziwny sposób nazwa ta również wydaje się bardzo na miejscu). To w południowej galerii znajdują się bowiem najpiękniejsze mozaiki w całym kościele.
Mozaiki w Świątyni
Bo przecież mozaiki to wielki skarb Hagii Sophii. Żeby nie rozpisywać się o nich zbyt drobiazgowo (je trzeba przede wszystkim zobaczyć), wymienię je tylko pokrótce. Zaczynając od wejścia, napotykamy tu, nad drzwiami imperialnymi, w tympanonie wizerunek cesarza Leona IV adorującego królującego Chrystusa. Sąsiednie wejście zdobi zaś przedstawienie ofiarowania przez Konstantyna Konstantynopola, a przez Justyniana kościoła Hagia Sophia, Matce Boskiej. W apsydzie znajdziemy wspomnianą Hodegetrię, arcydzieło sztuki bizantyjskiej, o delikatnych, spokojnych rysach twarzy z cieniem uśmiechu i cudownych, harmonijnych proporcjach. Została ona stworzona tak, żeby patrzeć na nią z dołu. Kiedy spojrzeć na nią z boku, z samego końca galerii lub na robione z bliska zdjęcia, coś się nie zgadza, proporcje wariują, a całość wydaje się nieco niesymetryczna. Ale to właśnie kunszt bizantyjskich mistrzów, którzy doskonale wiedzieli, skąd patrzeć będą na mozaikę ludzie i jak wywołać u nich odpowiedni efekt. Następnie, w północnej galerii znajdziemy prawie niewidoczny wizerunek cesarza Aleksandra z X wieku. Na samej górze, ponad galerią północną znajdziemy niewielkie wizerunki Ojców Kościoła. W południowej galerii zaś trafiamy na największe arcydzieło – Deesis z XII wieku. Odsłonięty duży fragment olbrzymiej mozaiki przedstawiającej Chrystusa Pantokrara w otoczeniu Matki Boskiej i Jana Chrzciciela. Rysy twarzy wszystkich postaci wydają się wręcz idealne. Spokojny i dostojny Chrystus, przepełniony bólem Jan Chrzciciel, skromna i nieco zrezygnowana Maria. Naprzeciwko mozaiki warto zwrócić uwagę na wtopiony w posadzkę grób doży Dandola. Aż ma się ochotę przydepnąć… W południowej galerii znajdziemy też pozostałości po najstarszych, geometrycznych mozaikach z VI wieku. Na samym końcu galerii znajdujemy mozaikę Komenów z XII wieku przedstawiającą cesarza Jana II Komena z żoną Ireną adorujących Matkę Boską z dzieciątkiem oraz mozaikę cesarzowej Zoe, przedstawiającą cesarzową Zoe z mężem (to ona była cesarzem i rządziła krajem) ofiarowujących dary Chrystusowi. Całości dopełniają serafiny w pendatywach kopuły. Dwa wschodnie są oryginalne, dwa zachodnie zostały domalowane przez braci Fossati. W czasach Islamu anioły miały zasłonięte twarze.
O bazylice Hagia Sophia można opowiadać godzinami, tak jak godzinami można po niej chodzić, wracając po własnych śladach i zawsze znajdując coś nowego. To absolutnie fundamentalne dzieło dla średniowiecznej (a siłą rzeczy i każdej innej) architektury, miejsce tak gęste od kulturowych i historycznych znaczeń, że wydaje się zaginać czasoprzestrzeń i powodować zaburzenia grawitacji. To pewnie dlatego większość naszych spacerów po Stambule kończy się rytualną rundką wokół Hagii Sophii, w towarzystwie, a jakże, Stambulskich Wszarzy. I pewnie tu jeszcze wrócimy. Nie raz.